Zawsze zastanawiałam się, jakim
cudem nasze weekendy są takie zapracowane, zapełnione spotkaniami z przyjaciółmi,
różnymi pracami, które należy wykonać, nieprzewidywalne, zmienne, każdy inny od
drugiego. A kiedy nastaje ten pierwszy dzień wakacji – człowiek zupełnie nie ma
co ze sobą zrobić. Snujemy się z kąta w kąt, podjadamy owoce z kuchni i
nadrabiamy seriale. Nawet nie chce nam się spotykać z ludźmi. Po prostu
melancholia. Stan „pomiędzy” nudą a załamaniem nerwowym.
Oczywiście nie chcę narzekać. W
głowie mam jeszcze odczucie ostatniego dnia wakacji, kiedy to co roku walczymy
z kolejnym stanem „pomiędzy”. Tym razem walka toczy się w obrębie: >tak! nareszcie
zobaczę tych wszystkich idiotów!<, a >Boże, dlaczego?<. Pojawia się
także smutny widok mojej siostry, która swoją szkolną edukację już dawno
skończyła, a teraz jej życie przypomina smutną egzystencję z książkami na
aplikację notarialną, czyli pierwszymi krokami w prawdziwie dorosłe życie. Patrzę
też na moich rodziców, dla których szkolne wakacje to… hmmm… tylko utrapienie
;).
Na szczęście gdy pogoda dopisuje,
zawsze można nareszcie zabrać się porządnie za bloga. Co prawda nic nie
obiecuję (wiem, jak skończyło się to ostatnim razem), ale mimo wszystko –
naprawdę postaram się poświęcić mu trochę więcej czasu niż przysłowiowy (?) jeden
post miesięcznie.
(wearing: zara's shirt and shorts, converse shoes)