6/30/2012



  Zawsze zastanawiałam się, jakim cudem nasze weekendy są takie zapracowane, zapełnione spotkaniami z  przyjaciółmi, różnymi pracami, które należy wykonać, nieprzewidywalne, zmienne, każdy inny od drugiego. A kiedy nastaje ten pierwszy dzień wakacji – człowiek zupełnie nie ma co ze sobą zrobić. Snujemy się z kąta w kąt, podjadamy owoce z kuchni i nadrabiamy seriale. Nawet nie chce nam się spotykać z ludźmi. Po prostu melancholia. Stan „pomiędzy” nudą a załamaniem nerwowym.


Oczywiście nie chcę narzekać. W głowie mam jeszcze odczucie ostatniego dnia wakacji, kiedy to co roku walczymy z kolejnym stanem „pomiędzy”. Tym razem walka toczy się w obrębie: >tak! nareszcie zobaczę tych wszystkich idiotów!<, a >Boże, dlaczego?<. Pojawia się także smutny widok mojej siostry, która swoją szkolną edukację już dawno skończyła, a teraz jej życie przypomina smutną egzystencję z książkami na aplikację notarialną, czyli pierwszymi krokami w prawdziwie dorosłe życie. Patrzę też na moich rodziców, dla których szkolne wakacje to… hmmm… tylko utrapienie ;).

Na szczęście gdy pogoda dopisuje, zawsze można nareszcie zabrać się porządnie za bloga. Co prawda nic nie obiecuję (wiem, jak skończyło się to ostatnim razem), ale mimo wszystko – naprawdę postaram się poświęcić mu trochę więcej czasu niż przysłowiowy (?) jeden post miesięcznie.




 (wearing: zara's shirt and shorts, converse shoes)